Wczesnym rankiem pociąg zatrzymuje się na stacji Sibari, z ulgą wychodzimy na peron. Kochamy podróżować koleją, ale teraz bylibyśmy szczęśliwi nie widząc pociągu przez kolejny tydzień.
Pozostaje nam dostać się do Mariny, gdzie mamy zarezerwowane noclegi i gdzie chcemy spędzić główną część naszej wyprawy. Odległość jest zbyt duża by wlec się tam z bagażami na piechotę, czekamy na busik, który mają przysłać z mariny. Czekamy... czekamy... dostajemy informację, że jest jeszcze wcześnie i kierowca śpi (było to około godziny 8.00). Czekamy dalej... czekamy... dostajemy informację, że kierowca musi zjeść śniadanie. Ciągle czekamy i nie mamy już żadnych wątpliwości, że jesteśmy we Południowych Włoszech.
W końcu nadjeżdża leciwy busik wraz z panem kierowcą. Pakujemy manatki i siebie do busa no i jedziemy. No właśnie, co to była za jazda. Aby dostać się do mariny trzeba było wyjechać do główną, bynajmniej nie pozbawioną innych samochodów drogę. Okazuje się, że nasz kierowca z bombowca zwykle wozi ludzi na kilkuset metrowej trasie od hotelu do plaży, drogą osiedlową, więc taki wypad jest dla niego nie lada wyzwaniem. Zresztą widać strach w jego oczach. Całą drogę przebyliśmy z otwartymi drzwiami, nie wiedział jak je zamknąć no bo te parę metrów na plażę zawsze jeździł z otwartymi. Gdy zbliżaliśmy się do celu, szczęście nasze było wielkie, tym bardziej, że smród palącego się "czegoś" w samochodzie i lekki dymek zaczynały coraz bardziej niepokoić.
Kolejne dni to wspaniała pogoda, kąpiele w Morzu Jońskim, słońce, wino i oliwki... :D